niedziela, 6 grudnia 2020

O małych pietruszkach

 Daleko, daleko, za górami i lasami była sobie mała chatka. Ciche i spokojne miejsce, gdzie czas płynął niespiesznie, w swoim rytmie mijały dni i tygodnie. Był czas na spokojne przyglądanie zmieniającym się porom roku. Czas na sadzenie, i czas na zbieranie plonów. Pewnego dnia swoją matkę, która żyła z ojcem w małej chatce, odwiedziła córka. Spędzili miło trochę chwil, a na pożegnanie matka dała córce pęczek małych pietruszek. 

- Zasadź sobie w doniczce, a wyrosną  z nich nowe zielone zioła. - radziła córce - To specjalne pietruszki, które mają w sobie życie. Końcówki zielonych pędów, które mogą się rozwinąć. W sklepie takich nie dostaniesz. Albo zużyj je jak zwykłe warzywa, jak chcesz.

Po powrocie do miasta córka wyjęła pietruszki i położyła na talerzyku w kuchni. Chciała je zasadzić tak jak radziła matka. Ale czas mijał, dużo szybciej, intensywniej niż w małej chatce za lasami. Kolejne sprawy piętrzyły się, a sił nie przybywało. Przy każdym robieniu herbaty pietruszki przypominały o sobie leżąc i czekając. Prosto z ziemi, z małymi zielonymi grzywkami, kontrastowały pyłem z bielą laterzyka.

- Mogę je wyrzucić? - zapytał w końcu pewnego dnia mąż córki - Chcę dziś posprzątać kuchnię, i przeszkadzają.

- Nie! - krzyknęła na to córka - Zostaw, niedługo zajmę się nimi.

Nie miała serca ich wyrzucać.

I tak leżały dalej. Pietruszki jak wyrzuty sumienia. Przypominały o trosce matki. O jej dobrych chęciach. Pietruszki, które schły coraz bardziej, na które ciągle brakowało czasu albo chęci, żeby schowały się pod warstwą ziemi i mogły wypuścić korzenie, dając nowe życie.

Córka niby chciała je zasadzić, zgodnie z radą matki - ale wcale nie miała ochoty na cały ten ceremoniał szukania i wsypywania ziemi, organizowania miejsca, sprzątania tego co się usypało... Nie, teraz tego nie chciała. I nie chciała potem tłumaczenia się mężowi z kolejnej doniczki z rośliną. On twierdzi, że tych zaniedbanych, nieładnych roślin mają już za dużo. I narzeka.

Pietruszki schły i potulnie czekały dalej na białym talerzyku.

Przyszła kiedyś grudniowa, słoneczna niedziela. Wraz z nią i jej łagodnym spokojem przyszła do córki ochota na ugotowanie zupy. Sycącej, pożywnej zupy grochowej. Kroiła marchewki i ziemniaki, łupinki grochu miękły w gorącej wodzie. Popatrzyła na pietruszki. Dotknęła - były już bardzo twarde. Stare i zeschnięte. Potencjał życia chyba z nich uszedł, zielone grzywki uschły. Zaczęła je skrobać ostrym nożem. Twarda skóra powoli odchodziła, razem z brudem ziemi. Pachniało jak na polu z ziemniakami, jak jesienią na wsi gdy płoną ogniska. Spod skorupy wydobywało się jeszcze żywe pietruszkowe wnętrze. Pachnące i białe. Oskrobane małe pietruszki córka pokroiła i dorzuciła do grochowej zupy. Gęsta zupa powoli pyrkała na piecu.