niedziela, 6 grudnia 2020

O małych pietruszkach

 Daleko, daleko, za górami i lasami była sobie mała chatka. Ciche i spokojne miejsce, gdzie czas płynął niespiesznie, w swoim rytmie mijały dni i tygodnie. Był czas na spokojne przyglądanie zmieniającym się porom roku. Czas na sadzenie, i czas na zbieranie plonów. Pewnego dnia swoją matkę, która żyła z ojcem w małej chatce, odwiedziła córka. Spędzili miło trochę chwil, a na pożegnanie matka dała córce pęczek małych pietruszek. 

- Zasadź sobie w doniczce, a wyrosną  z nich nowe zielone zioła. - radziła córce - To specjalne pietruszki, które mają w sobie życie. Końcówki zielonych pędów, które mogą się rozwinąć. W sklepie takich nie dostaniesz. Albo zużyj je jak zwykłe warzywa, jak chcesz.

Po powrocie do miasta córka wyjęła pietruszki i położyła na talerzyku w kuchni. Chciała je zasadzić tak jak radziła matka. Ale czas mijał, dużo szybciej, intensywniej niż w małej chatce za lasami. Kolejne sprawy piętrzyły się, a sił nie przybywało. Przy każdym robieniu herbaty pietruszki przypominały o sobie leżąc i czekając. Prosto z ziemi, z małymi zielonymi grzywkami, kontrastowały pyłem z bielą laterzyka.

- Mogę je wyrzucić? - zapytał w końcu pewnego dnia mąż córki - Chcę dziś posprzątać kuchnię, i przeszkadzają.

- Nie! - krzyknęła na to córka - Zostaw, niedługo zajmę się nimi.

Nie miała serca ich wyrzucać.

I tak leżały dalej. Pietruszki jak wyrzuty sumienia. Przypominały o trosce matki. O jej dobrych chęciach. Pietruszki, które schły coraz bardziej, na które ciągle brakowało czasu albo chęci, żeby schowały się pod warstwą ziemi i mogły wypuścić korzenie, dając nowe życie.

Córka niby chciała je zasadzić, zgodnie z radą matki - ale wcale nie miała ochoty na cały ten ceremoniał szukania i wsypywania ziemi, organizowania miejsca, sprzątania tego co się usypało... Nie, teraz tego nie chciała. I nie chciała potem tłumaczenia się mężowi z kolejnej doniczki z rośliną. On twierdzi, że tych zaniedbanych, nieładnych roślin mają już za dużo. I narzeka.

Pietruszki schły i potulnie czekały dalej na białym talerzyku.

Przyszła kiedyś grudniowa, słoneczna niedziela. Wraz z nią i jej łagodnym spokojem przyszła do córki ochota na ugotowanie zupy. Sycącej, pożywnej zupy grochowej. Kroiła marchewki i ziemniaki, łupinki grochu miękły w gorącej wodzie. Popatrzyła na pietruszki. Dotknęła - były już bardzo twarde. Stare i zeschnięte. Potencjał życia chyba z nich uszedł, zielone grzywki uschły. Zaczęła je skrobać ostrym nożem. Twarda skóra powoli odchodziła, razem z brudem ziemi. Pachniało jak na polu z ziemniakami, jak jesienią na wsi gdy płoną ogniska. Spod skorupy wydobywało się jeszcze żywe pietruszkowe wnętrze. Pachnące i białe. Oskrobane małe pietruszki córka pokroiła i dorzuciła do grochowej zupy. Gęsta zupa powoli pyrkała na piecu. 

środa, 8 sierpnia 2018

Tajemnice morskich głębin

Głęboko, głęboko w morskich głębinach żyła sobie Rozdymka. Być może początkowo to imię nie wydaje się dobre dla bohatera bajki, ale zaraz przekonacie się, że pasuje doskonale. Rozdymka była okrągłym stworzonkiem żyjącym sobie szczęśliwie razem z innymi zwierzątkami. Była ciekawa świata, mądra i żądna przygód. Lubiła, gdy wokół niej coś się dzieje. Gdy życie w morskich głębinach smakuje intensywnie. Jej szczęśliwy żywot co jakiś czas zakłócała jednak pewna przypadłość. Sama nie zauważała, kiedy zaczynała rosnąć, i puchnąć, i puchnąć coraz bardziej, aż osiągała takie rozmiary, że wybuchała. Wtedy rozpadając się w drobny mak raniła dotkliwie wszystkich wokół, a ona sama odczuwała w swoim rozbiciu potężną pustkę i dogłębny bezsens. Potrzebowała czasu, żeby pozbierać się wtedy z powrotem z kawałków w całość. Było to jednak bardzo trudne, bo jak w takiej beznadziei rozbicia na drobne części mobilizować się do ciężkiej pracy? Wymagało to zresztą wyjmowania ułamków, które uderzyły bliskie jej w momencie wybuchu osoby, starannego kolekcjonowania na nowo cząstek siebie zbierając je z otoczenia. Poturbowanego przez jej wybuch otoczenia, należy dodać. Rozdymka więc przepraszała, głaskając miejsca po uderzeniach, chuchała na zranienia i pielęgnowała drobne ranki. Niestety, do wybuchu dochodziło najczęściej w obecności najbliższego jej stworzenia, Morskiego Konika. Konik Morski był już tak poraniony przez częste wybuchy, że coraz bardziej miał ich serdecznie dość. Mówił to Rozdymce, która martwiła się tym coraz bardziej. Nie dość, że ona sama przy wybuchach przeżywała trudne i graniczne chwile rozerwania siebie, bezsensu i beznadziei, to jeszcze cierpiał na tym dobry i kochający ją Konik Morski... Strapiona Rozdymka nie znała rozwiązania tego problemu. Dlaczego rośnie, i rośnie, rozdyma się - i tego nie dostrzega? Co wypływa na jej puchnięcie? Co zrobić, żeby nie doprowadzać do niekontrolowanego wybuchu, który nic dobrego nie robi, tylko niszczy? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. A wybuchy powtarzały się, i wciąż pojawiały się na nowo, mimo jej szczerych chęci, różnych pomysłów i starań...

Aż nadszedł pewien dzień, gdy wędrowała po skalistych, nieznanych rejonach morskich głębin z Jeżowcem. Bardzo lubiła takie wycieczki. Opowiadała właśnie o swoich planach na wyprawę hen, wysoko, niemal do tafli morskiej wody, aby zobaczyć promienie słońca znad ich morskiego świata. Potrzebowała na taką wyprawę wybrać się jak najwcześniej, by promienie słońca nie były jeszcze zbyt silne. Zaraz po planowanej wycieczce chciała pozwiedzać okolice morskiego brzegu wyspy, potem jeszcze szybko przemieścić się na drugi koniec głębin, aby zdążyć do swoich obowiązków... Jeżowiec ze zdziwieniem słuchał tej opowieści i zapytał w końcu, czy aby nie przesadza? Czy naprawdę uważa, że czas jest z gumy? Że uda jej się to wszystko zrobić w tak ograniczonym czasowo dniu? Rozdymka wzięła wtedy głęboki oddech... "- O, znowu nabierasz powietrza, i go nie wypuszczasz! - zakrzyknął Jeżowiec. - A potem będziesz narzekać, że kolejny raz wybuchłaś..."

Rozdymka otworzyła oczy ze zdumienia. Jeszcze nie do końca rozumiała, potrzebowała trochę czasu, ale cała sprawa zaczęła jej się powoli rozjaśniać... A przecież Konik Morski mówił jej to nie raz! Nie bierz tyle powietrza. Odpuścić. Wypuść z siebie. No tak... Wszystko układa się w całość...
Rozdymka zaczęła pojmować, że pęcznieje z nabranego powietrza, którego z siebie nie wypuszcza. Gdy ktoś powie coś, co jej się nie podoba - zamiast skomentować: nabiera powietrza. Gdy jakaś sytuacja ją zezłości - nie widzi tego, tylko nabiera powietrza. Gdy czuje, że się nie wyrabia, jest zmęczona i wyczerpana - nic to, nabiera powietrza, i rusza dalej. W trudnych sytuacjach nie zatrzymuje się, aby im się przyjrzeć - tylko nabiera powietrza, i pędzi dalej. I tak rośnie powietrze w jej środku, rośnie, pęcznieje, coraz bardziej, robi się coraz większa... Aż nagromadzone powietrze tak ją całą napina - że wybucha. To zwykle wtedy, gdy chce kolejny raz nabrać powietrza, w prostych, niewinnych sytuacjach z codzienności, jak na przykład: przeszkadza jej chwilowy bałagan Konika Morskiego, i tego nie mówi - tylko nabiera powietrza. I wtedy...BACH! Rozpryskuje się na drobne kawałki, które atakują znajdującego się tuż obok Konika... Wtedy dopiero bałagan robi się totalny. Ona jest rozbita, z kompletną pustką i bezsensem. Znowu, znowu się to stało. Powoli zbiera okruchy z siebie, przeprasza Konika Morskiego, czuje się beznadziejna i nic nie warta... Wciąż i wciąż powracający straszliwy krąg.

Aż tu: Eureka! Poznała nareszcie przyczynę swoich wybuchów! Przyczynę niespostrzeganego puchnięcia!
Szybko pobiegła do Konika Morskiego, powiedzieć mu o swoich odkryciu. Że to wszystko przez nabieranie powietrza! Że od teraz już wie. Że od dziś każde nabrane powietrze powoli, spokojnie wypuści - i pozwoli sobie na zmęczenie. Na wyczerpanie. Na odpuszczenie. Pozwoli sobie nie być doskonała. Pozwoli sobie sama przeżyć i nazwać złość. I smutek pozwoli sobie przeżywać. Wdech - i wydech. Wdech - i wydech. I każde trudne uczucie. I trudną sytuację. I wszystko, co ją przerasta, i co jej się nie podoba: wdech, i wydech.

Nie da się mieć po kontrolą całego świata. Nie da się gnać do przodu na wdechu. Nie musi zrobić wszystkiego, co przyjdzie jej do głowy. Chce dać sobie czas na zatrzymywanie się, posłuchanie samej siebie, na spokojny wydech po wdechu.

Konik Morski słuchał jej z uwagą, uśmiechnął się i mocno przytulił do siebie. Reszty nagromadzonego przez Rozdymkę powietrza ze świstem wypuściła z siebie. Ufff, jaka ulga...

- Wiesz, Koniku Morski... - zaczęła powoli i z namysłem Rozdymka. - Chyba jestem gotowa na zmianę imienia... Już nie chcę być Rozdymką. Tak jak ty, chcę być po prostu Morska...

Uśmiechnęli się do siebie a słoneczne światło daleko, zza morskiej tafli radośnie zamigotało pomiędzy nimi. 

piątek, 3 marca 2017

Antoś harmonijkarz

Za siedmioma wielkimi jeziorami, za gęstymi lasami, za wielką rzeką żył sobie Antoś harmonijkarz. Srebrna harmonijka w tonacji a-moll towarzyszyła mu wszędzie. Antoś lubił siadać sobie na jednym z wielu wzgórz w swoim uroczym mieście i patrząc w dół na ludzi i świat grać na swojej harmonijce. Najczęściej grał melodie rzewne i smutne. Odpowiadało to zresztą nastrojowi, który zwykle mu towarzyszył. Antoś był bowiem człowiekiem melancholijnym. Zazwyczaj pełen był trosk i zmartwień. Na swojej harmonijce w mollowej tonacji wygrywał czasem piosenki skoczne i wesołe, choć wymagało to od niego większego wysiłku. Żeby bowiem wydobyć z harmonijki mollowej radosne, durowe kompozycje trzeba oddechem zrobić tak zwany "podciąg" na danym dźwięku. Nie jest to łatwa sztuka. Antoś był sprawnym harmonijkarzem, zatem wesołe piosenki, zwykle na życzenie rozbawionych dzieci skaczących wkoło niego, wychodziły mu całkiem płynnie i żwawo. Podobnie miał Antoś ze swoim nastrojem. Kiedy się zmusił, potrafił się śmiać i wesoło zagadywać do towarzyszy siedzących na wzgórzu nad miastem. W głębi duszy jednak wciąż czuł melancholię i smutek. Przyglądał się z zaciekawieniem radosnej dziewczynie, która często przychodziła na wzgórze i śpiewała przejmujące pieśni. Biła od niej radość życia. Zawsze była uśmiechnięta i otwarta na innych ludzi. Wpatrując się w błyszczące w słońcu dachy domów Antoś zastanawiał się, czy z ludźmi jest tak, jak z harmonijkami...? Czy od urodzenia jest się stworzonym w tonacji mollowej bądź durowej? I żeby z człowieka melancholijnego móc wykrzesać radość, trzeba się wysilać, tak, jak potrzeba wiele wysiłku, aby na mollowej harmonijce zagrać wesołe piosenki? Czy to takie przeznaczenie? Antosiowi zdawało się, że tak. Myślał sobie, że radosnej śpiewaczce dobry humor towarzyszy zawsze - bo tak została stworzona, bo tak jest jej łatwiej. Radość przychodzi jej zupełnie naturalnie. Tak, jak zagranie na durowej harmonijce wesołej piosenki. W przeciwieństwie do niego. Antoś w smutku i troskach pogrążał się bez najmniejszego trudu...

Pewnego ciepłego wieczoru rozśpiewana i roześmiana dziewczyna przysiadła się do Antosia.
 - Hej, a może spróbujesz czegoś nowego? Przepięknie grasz na harmonijce - ale może chciałbyś też z nami zaśpiewać? Spotykamy się za parę chwil na placu przed kościołem. Przyjdź!

Dziewczyna pomachała na pożegnanie zaskoczonemu Antosiowi i pobiegła w dół wzgórza. Harmonijkarz nie był wcale przekonany do tego pomysłu. Spostrzegł jednak, że wszyscy ludzie, których zwykle w wiosenne wieczory było przy nim mnóstwo, gdzieś zniknęli. Został jeden sam na swoim wzgórzu i zrobiło mu się jeszcze smutniej, niż czuł się zazwyczaj. "Ach, co mi szkodzi!" - pomyślał i zszedł ze swojego pagórka nad miastem prosto na rozświetlony światłami latarni plac. W powietrzu unosił się zapach bzu i śpiew wesołej gromadki.

- O, jesteś! Bardzo się cieszymy! Podejdź do nas, harmonijkarzu! - zawołała radosna dziewczyna gdy tylko spostrzegła Antosia.

Harmonijkarz schował swoją srebrną harmonijkę do kieszeni i wszedł pomiędzy śpiewaków. Na początku cicho, z czasem coraz głośniej przyłączał się do ich pięknych pieśni. Śpiew przepełniony był radością. Rozbrzmiewał w nim zachwyt nad pięknem świata. Słychać było prawdziwe zadowolenie z życia. Antosiowi udzielił się nastrój i zaczął śmiać się zupełnie szczerze. Teraz wcale nie musiał zmuszać się do radości - było to dla niego całkowicie naturalne. Czuł się szczęśliwy!

Śpiewy trwały do późnego wieczora. To była pierwsza tak ciepła noc. Zmęczeni śpiewacy po skończonych pieśniach wdrapali się na zielone wzgórze nad miastem. Antoś razem z nimi. Szukał w tłumie wzrokiem radosnej dziewczyny, ale ona gdzieś zniknęła... Zapytał o nią rudego chłopaka, który przysiadł obok.

- Ach, Tosia...  Musiała wracać do domu. Ma ciężko chorą matkę, którą się opiekuje. Biedaczka już parę miesięcy zupełnie nie wstaje z łóżka... To trudny czas dla Tosi, opiekę nad matką dzieli razem ze swoją siostrą. Ona też często z nami śpiewa.

Antoś nie mógł wyjść ze zdziwienia. Jak Tosia mogła być tak radosna w tak smutnej sytuacji?!... Harmonijkarz podzielił się swoimi przemyśleniami z rudym chłopakiem. Opowiedział też o swojej teorii mollowych i durowych tonacji harmonijek i ludzi.

- Och, harmonijkarzu, a ja myślę, że jest zupełnie inaczej... Ja bym na to spojrzał w ten sposób. Człowiek ma głos. I głosem może śpiewać zarówno w tonacji radosnej, jak i smutnej. Obie są zupełnie naturalne i żadna z nich nie jest "wrodzona". Człowiek nie jest stworzony jako istota mollowa lub durowa. Przeżywa przecież zarówno emocje radosne, jak i smutne. Tak, jak są dni ciepłe i słoneczne, jak dzisiejszy, a bywają przecież deszczowe i wietrzne. To naturalne i tak po prostu w świecie jest. Ale myślę, że dusza człowieka  z natury lgnie do radości. Radość to zgoda na to, jak jest... Pamiętasz, o czym śpiewaliśmy dzisiaj wieczorem na placu pod kościołem?

Antoś zastanowił się chwilę. Pamiętał, że pieśni te były bardzo radosne, piękne... Ale właściwie... o czym?

- Śpiewaliśmy dziś na chwałę Boga - uśmiechnął się rudy chłopak. - Uwielbialiśmy Go śpiewem. Bo tego jest godzien nasz Pan i Stwórca świata! Ja myślę, że radość to taki ślad Boga w nas. Możemy w swoim życiu zamartwiać się rzeczami zupełnie tego niewartymi. Możemy martwić się przyszłością i przeszłością, a wcale nie żyć tu i teraz. A tylko w teraźniejszości możemy przecież prawdziwie przeżywać radość! To od nas zależy, czy skupiamy się na drobnych powodach do radości. Czy zauważamy gesty dobra innych, miłe zbiegi okoliczności. Czy wykorzystujemy dobre momenty i powody do celebrowania i świętowania. Czy zachwycamy się pięknem świata - w tym właśnie momencie - czy wolimy w tym czasie zamartwiać się swoimi troskami. To od nas zależy, czy pozwalamy Bogu pokazać nam właściwie proporcje rzeczy istotnych... Kiedy zanadto skupiamy się na sobie, możemy nie dostrzegać innych ludzi, reszty świata.... i mnóstwa powodów do radości! 


Antoś uśmiechnął się łagodnie. Wziął głęboki oddech ciepłego, wiosennego powietrza. Bez pachniał odurzająco. Miasto migotało pojedynczymi światłami. Wokół niego ludzie śmiali się i żywo dyskutowali. Cieszył się tą chwilą. Było mu dobrze, czuł w sobie zgodę na świat i na siebie.
Pomyślał, że jutro z samego rana pierwszy raz od dłuższego czasu pójdzie do kościoła i zapyta o spowiednika.
A potem przejdzie się na targ i poszuka nowej harmonijki. Harmonijki w tonacji G-dur.







czwartek, 5 maja 2016

Była sobie żabka mała...

"Jeśli wejdziesz między wrony,
musisz krakać tak jak one....

Albo - stać się białym krukiem?"



Żabka była mała, skakała po swoich drogach. Lubiła odnajdywać nowe, nieznane ścieżki wśród traw. Przyglądać się ukradkiem obłędnie kolorowym zebraniom motyli i zachwycać połyskującymi w słońcu skrzydłami szybkich ważek. Dziwić się różnorodności i pięknu świata wokół. Inne żaby miały odmienne zainteresowania. Całe dnie przesiadywały nad sadzawką i rajcowały, jak te baby. Rozprawiały w kółko o tym samym, długi czas ekscytowały się plotkami - niezmiernie nudnymi dla małej żabki. Te rozmowy żab na brzegu nie interesowały małej żabki ani trochę, siedziała z nimi jednak długie godziny. Wpatrywała się w toń sadzawki, słuchała płytkich pogaduszek, przytakiwała. Nudziła się wybornie, jednocześnie miała w głowie myśli, że nie spełnia wymagań żab. Czuła, że powinna razem z nimi rozprawiać o powierzchownych ocenach życia innych stworzonek nad sadzawką. Wydawało jej się, że tego żaby od niej oczekują - i bez jej włączania się do ich plotkowania nie myślą o niej dobrze. Woda w sadzawce stała nieruchomo, a rozmowy żabie kręciły się ciągle wokół jednakich, nierozwijających wewnętrznego życia tematów. Jak ta woda w sadzawce, tak i nieruchomiały też myśli małej żabki. Myśli zatrzymywały się na torach myślenia obmawiających żab. Żabka czasem mówiła rzeczy, które wydawało jej się, że żaby chcą usłyszeć. Żeby było im miło. Opowiadały jej po raz piąty te same historie o wkurzającym żuku, który nie wynosi śmieci, i ma inny sposób myślenia i działania od nich. Wysłuchiwała z uśmiechem. Przytakiwała. Weszła w towarzystwo, niepostrzeżenie przestała zauważać iskrzące się w słońcu skrzydła ważek. Siedziała nad sadzawką i grzęzła w mule plotek. 

Właściwie - to dlaczego?
Źle czuła się bez swojego świata. Automatyczne zaczynała patrzeć na otoczenie sadzawki tak, jak było ono przedstawiana w żabich rozmowach. Płytko, monotematycznie, nudno. Jednokierunkowo. Wąskotorowo. Czarno-biało. Z jedynymi słusznymi osądami i ocenami. Ze światem prostym - bo fałszywym.

To nie było tak, że żaby były złe, a mała żabka dobra. Nikt w tej bajce nie jest jednoznacznie dobry i zły.
To rozmowy żab były nie rokujące na rozwój. Puste, wkręcające w złe myślenie o świecie.

Żabka postanowiła, że dłużej tak nie może.

Zastanowiła się - dlaczego właściwie chciała wejść w towarzystwo żab nad sadzawką i stać się takie, jak one?
Dlaczego zależało jej na tym, aby żaby dobrze o niej myślały?
Chyba dlatego, że była małą żabką, która sama o sobie nie myślała dobrze.
Nie czuła się wartościowa - tylko dlatego, że jest. Oczekiwała przychylnych ocen innych, aby czuć się z samą sobą dobrze. Próbowała więc dostosować się do żabiego środowiska, choć było jej tam niewygodnie.

Trochę to trwała, zanim wymyśliła takie przyczyny zaistniałej sprawy.
Teraz postara się na nowo wrócić do swoich długich spacerów po własnych ścieżkach. Do zachwytu nad światem wokół.

A może to jej uda się pokazać żabom inne, świeże spojrzenie na sadzawkę?




środa, 28 stycznia 2015

O małej wiewiórce i zamierzeniach

Pewnej słonecznej niedzieli mała wiewiórka siedziała nad strumykiem i pochlipywała. Analizowała swoje życiowe wybory.

Kiedyś, gdy była jeszcze mniejszą wiewiórką niż jest teraz, wymarzyła sobie grę na liściach traw. Zgodnie ze swym wielkim pragnieniem - rozpoczęła naukę gry. Nim jednak ją skończyła zgodnie z programem Szkoły Akompaniamentu Traw sama przerwała edukację. Żmudne ćwiczenia nużyły ją, nie była wytrwała i cierpliwa, szybko się nudziła i łatwo wybierała lenistwo. Mimo więc trudów włożonych wcześniej w trawiastą muzykę - porzuciła ją, usprawiedliwiając się zdartymi pazurkami.

Często obowiązki wypełniała na ostatnią chwilę. Miała problemy z dobrą organizacją czasu. Kiedyś chciała startować w konkursie "Co siedzi w głowie wiewiórek?". Zapisała się, niedaleko już było do terminu - i zrezygnowała. Nie podjęła próby, nie włożyła więcej wysiłku. Łatwo za to znalazła usprawiedliwienie - nie, teraz to nie ten czas. Zbyt wiele spraw na głowie. Może za rok.

Teraz kończyła swoją wiewiórczą edukację i nim przekwitnie jaśmin miała napisać pracę o stresie wśród wiewiórek. Zwykle ciekawiło ją wiele spraw, angażowała się chętnie w różne dodatkowe działania. Teraz jednak zarzuciła większość ze swoich pomysłów na rzecz stworzenia pracy.
I co? Dni mijają, czasu w bród, motywacja maleje, a frustracja rośnie. W końcu udało jej się jeszcze przed pączkami liści na jaśminowych drzewach napisać bazę.
Jednak... usłyszała ostatnio od borsuka, że kiedyś inspirowała go do angażowania się. A teraz już nie inspiruje.

Siedziała więc nad strumykiem i pochlipywała... Myślała o osiągnięciach koleżanek norek, o pasji radosnego skunksa, o zającu, który po kolei realizował swoje plany i marzenia. Porównywała siebie do nich i pochlipywała.

- Hej, wiewiórko! - usłyszała nad sobą ćwierkanie szarego wróbelka. - Czemu się zamartwiasz? 
Mała wiewiórka popatrzyła smutno na ptaszka i wylała swoje żale.

- Ach, kita w górę, mała! Patrz, twoje wiewiórcze życie należy do ciebie! Możesz zrobić z nim, co zechcesz. To, co było, może nauczyć cię lepiej żyć tu i teraz. A przecież żyje się tylko teraz i tu, a nie kiedyś, gdzieś. Określ sama dla siebie czego chcesz - i wypełniaj swe marzenia! Zawsze warto angażować się w to, do czego cię ciągnie. Po prostu spróbuj! Pracuj nad sumiennością i wytrwałością, stwórz sama dla siebie swoją listę priorytetów. Niech osiągnięcia i pasje innych będą twoją inspiracją, a nie powodem do zazdrości. Nie marnuj czasu, tylko działaj!

Bystre oczka wiewiórki zabłysnęły.

- Oj wróbelku, taki z ciebie niepozorny, szary ptaszek, a tak mądrze ćwierkasz... Tyle jednak pracy przede mną, tyle wysiłku, żeby było dobrze... A gdybym już od czasu Szkoły Traw pracowała nad sobą...

- Ach, wiewiórko, popatrz jaki dziś piękny dzień! Możesz być szczęśliwa właśnie w tej chwili, bez czekania na osiągnięcie swoich celów. Tak po prostu! Teraz i tutaj. Co było, to było, niech nauczy cię to żyć lepiej - i zacznij żyj lepiej!

I szary wróbelek odfrunął w stronę szarego sadu. Wiewiórcze łzy dawno odpłynęły z wodami strumyka. Mała wiewiórka uniosła w górę kitkę i zamachała nią radośnie.

- Hej, świecie, nadchodzę!



piątek, 19 grudnia 2014

O wysokiej górze i małej chatce

W Wielkim Mieście żył Dzielny Człowiek. Był pełen energii i ciągle chciał więcej od życia. W pracy dawał z siebie wszystko, kiedy tylko mógł wyjeżdżał i podróżował po dalekich krajach. Pewnego razu wybrał się w wysokie góry. Na samotną, pełną niebezpieczeństw wędrówkę. Zdobył najwyższy szczyt i zszedł powoli w dolinę. Tam, zupełnie się tego nie spodziewając, zobaczył maleńką chatkę przycupniętą wśród kolorowych, jesiennych kniei u stóp wysokiej góry. Zdziwił się, że ktoś może mieszkać w takiej głuszy. Okazało się, że w chatce od wielu, wielu lat żyje sobie zgarbiony staruszek. Jego kondycja nie pozwalała mu na wspinanie się po górskich ścianach, żył więc już długi czas zamknięty pomiędzy wysokimi górami w malowniczej dolinie. Staruszek od dawien dawna nie widział innego człowieka, bardzo ucieszył się więc ma przybycie Dzielnego Młodzieńca. Namawiał go do zostania choć na jedną noc. Dzielnemu Człowiekowi bardzo się spieszyło, zgodził się tylko na małą herbacianą przerwę w drodze w drewnianej izbie chatki. Gdy tak sobie siedzieli i popijali napar z górskich ziół za oknem rozpętała się potężna śnieżna burza. Nadeszła niespodziewanie, jeszcze jesienną przecież porą. Staruszka to nie zdziwiło, Dzielny Młodzieniec był jednak zszokowany i zrozpaczony. Zamartwiał się, że pogoda pokrzyżuje mu plany. A przecież dziś jeszcze miał być w pobliskiej wsi, a jutro z rana wracać do Wielkiego Miasta.

Śnieżyca szalała długie, długie godziny popołudnia, wieczoru, aż do późnej nocy. Chcąc nie chcąc Dzielny Człowiek został w chatce staruszka na nocleg. Pogawędzili sobie serdecznie, poopowiadali o swych wzajemnych podróżach. Rankiem okazało się, że wyjście z doliny jest zupełnie zasypane niesamowitą ilością śniegu. Dzielny Młodzieniec robił co mógł, cały dzień próbował choć trochę przedrzeć się przez wielkie zaspy - było to jednak absolutnie niemożliwe. Człowiek był bardzo smutny i zły na siebie. Wszystko wskazywało na to, że może nie udać wydostać mu się z tej doliny aż do wiosennych roztopów...

Dni bardzo powoli mijały, Dzielny Młodzieniec zmuszony do dzielenia życia i przestrzeni ze staruszkiem powoli uczył się jego zwyczajów. Delektowania się promieniami wschodzącego słońca, rozmową z drobnymi ptaszętami doliny, cierpliwym zbieraniem przymarzniętego głogu. Człowiek początkowo rozgorączkowany, pełen niepokoju i obaw, powoli uspokajał się i uczył cieszyć się nie z życiowego pędu, a z delikatnego smakowania uroków życia.

Jak się można było domyślać - wiosną Dzielny Młodzieniec przechodził przez wysokie góry zupełnie odmieniony. Obiecał staruszkowi zorganizować mu częściej czyjeś towarzystwo, a sam wrócił do Wielkiego Miasta jako człowiek bardziej świadomy, cieszący się drobnostkami i czujący zapach czasu.



wtorek, 14 października 2014

Bajka o Czerwonym Smoku i Błękitnej Panience

Nie tak dawno temu, nie tak daleko - w mieścinie, jakich wiele; raz w jednej wiosce, raz innej, a czasem w naprawdę wielkim mieście żyła sobie Błękitna Panienka. Była dziewczynką potrafiącą się śmiać, ale też popaść w refleksyjną zadumę. Czasem czuła się lepsza, a czasem gorsza od innych. Miała wiele pomysłów, sporo z nich realizowała. Bywała spontaniczna i towarzyska, ale też ceniła swoją samotność i planowanie. Żyło jej się zdrowo i dobrze...

Poza chwilami, gdy pojawiał się Czerwony Smok. Niby przewidywała, kalkulowała jego nadejście, ale było ono jednocześnie zaskoczeniem. Niby zjawiał się regularnie, ale nie tak systematycznie jak podobno powinien - skoro już przychodził. Był przerażający, napawający lękiem, wielki i nieobliczalny. Co było najgorsze - widziała go tylko Błękitna Panienka. Gdy więc nadchodził, złowrogo łypał okiem, pokasływał siarkowym ogniem, ona przestawała zachowywać się jak zwykle, była spięta i nerwowa - i nikt nie wiedział dlaczego.

Ciąg przyczynowo-skutkowy rozsypywał się w drobny mak. Wszystko traciło cały swój sens. Lub do granic możliwości drgały na nerwach najbardziej błahe sprawy świata wokół. Albo pozostawało już tylko schować się pod kocem, wyć z rozpaczy i bezradnie wylewać hektolitry łez. Błękitna Panienka spadała w niekończące się czarne dziury beznadziei i nonsensu.

Czasem czuła, że smok rozszarpuje ją na kawałki, które do siebie przestają pasować. Oczywiście nie było to widoczne z zewnątrz, nikt więc nie spieszył z pomocą składania Błękitnej Panienki w całość. A ona czuła się najgorsza. Najbardziej beznadziejna. Najmniej interesująca. Czuła się Nikim. Pokraka, która nie powinna istnieć. Która tylko przeszkadza i zawadza innym. Chwilami więc nawet chciała skakać do wodnej toni, z okna zamku albo z wysokich gór i na zawsze uwolnić się od Czerwonego Smoka i tych przekonań rodzących się pod jego wpływem. Naprawdę bywały momenty, że nie widziała innej drogi ucieczki.

Bywało jednak najprostsze, i najskuteczniejsze rozwiązanie. W trudnych starciach z Czerwonym Smokiem najbardziej pomagał sen - koił zszargane nerwy, uzdrawiał poczucie beznadziei, błogo uspokajał. Tak, najlepiej od Czerwonego Smoka można było uciec po prostu zasypiając. Ale przecież nie zawsze można było spać... Gdy Czerwony Smok prosto w twarz zionął ogniem Błękitna Panienka wymachiwała z przestrachem rękami, uderzając przy tym zupełnie niecelowo bliskie jej osoby. A nikt poza nią Czerwonego Smoka nie widział... Smok groźnie przybliżał się i oddalał, bywały chwile gdy mogła beztrosko śmiać się prawie o nim zapominając, by po chwili jak obuchem dostać prosto we wrażliwe miejsca z potężnego, smoczego ogona.

Te straszne smocze wizyty nie trwały długo, zazwyczaj to jeden straszny dzień, czasem góra dwa, trzy dni pod rząd plus parę niespodziewanych smoczych ataków. Im bardziej w czasie smoczych wizyt Błękitna Panienka musiała podejmować wyzwania, tym robiło się gorzej... Czerwony Smok przeszkadzał we wszystkim. Chwytał potężnymi łapskami i Błękitna Panienka czuła, że NIC NIE MOŻE. Opadała zupełnie z sił. Czasem tylko patrzył przenikliwie - i to wystarczyło, by dziewczynka nie mogła się ruszyć. Nie mogła nawet myśleć, nie była w stanie decydować, rozważać za i przeciw - Smok jakby wysysał wszystkie rozsądne myśli z jej głowy i wlepiał siano ze słomą, przedziwne, nieracjonalne pomysły oparte na niczym.
Błękitna Panienka próbowała tłumaczyć bliskim, że nie uderza ich specjalnie - że to wina Czerwonego Smoka, że dla niej samej to tak niezrozumiałe, że przerasta ją starcie z tym potworem...

Czerwony Smok odchodził na dobre gdy tak mocno kopnął w brzuch, że aż polała się krew. Chwilę pobolało, ale za cenę wolności od Smoczego wpływu - było warto aż czekać na ten moment. Piękny, wolny od Czerwonego Smoka czas nie trwał jednak w nieskończoność...


Jak można jednak wytrzymać z kimś, kto rani i uderza na oślep? - tak myślała Błękitna Panienka w chwilach nieznośnej bliskości ze Smokiem. Czuła, że jest Nikim Wartościowym, więc i czyjeś decyzje o pozostawieniu jej nie wydawały się niewłaściwie.
Prawdziwa Miłość jednak zwycięża nawet niewidzialne Czerwone Smoki...
Rycerz nie mógł, jak to zwykle w bajkach, pokonać Smoka - bo go po prostu nie widział. Dla Rycerza Smoka nie było. Czerwony Smok okrutnie istniał tylko dla Błękitnej Panienki. Ale aż nazbyt realnie...

Rycerz poradził Błękitnej Panience udać się po poradę do Znachorki. Dziewczynka już wcześniej o tym myślała, ale bała się. Wsparcie Rycerza dodało jej jednak otuchy do opowiadania nieznajomej o swoim Niewidzialnym Czerwonym Smoku. Znachorka wykazała zrozumienie i zaleciła łykanie Zielonych Tabletek, gdy Smok się pojawia.

Tak też dziewczyna zrobiła przy najbliższej okazji - wzięła aż dwie Zielone Tabletki, i w nosie miała Smoka, czy gdzieś jest, czy go nie ma. To było cudowne... Nie czuć na sobie smoczego spojrzenia, robić tak, jakby go nie było... Chyba rzeczywiście go nie było?..

Niestety, przy kolejnej smoczej wizycie Zielone Tabletki już tak nie pomagały. To znaczy - nie na cały czas bliskości Smoka. Chwilami znikał, by zaraz, przy okazji konieczności decydowania lub presji podjęcia wyzwania, pojawić się. Ogniście Czerwony, zuchwały, nie dawał dziewczynce żadnych szans. Nie była w stanie znów podjąć żadnej decyzji, wszystko ją przerastało i nie miało sensu, a ona była najbardziej beznadziejną Błękitną Panienką we wszechświecie. Znów Smok co chwila to zbliżał się, to oddalał na bezpieczną odległość. Zachowanie dziewczynki było więc zupełnie nieprzewidywalne.

Miłość jednak poradziła sobie i z tą sytuacją. Błękitna Panienka poza Zielonymi Tabletkami pragnęła wiele akceptacji, spokoju, po prostu trwania, zwyczajnie bycia. Na ten czas bliskości Smoka potrzebowała prostoty teraźniejszości, bez wyzwań i wyborów.
Zielone Tabletki ukołysały ją w końcu do snu, a Błękitna Panienka oczekiwała na ostateczny smoczy kopniak i uwolnienie się spod Czerwonego wpływu...
 //edyt 18 grudnia 2014




Czasem Czerwony Smok przybierał zupełnie inną postać. Nie do rozpoznania na pierwszy rzut oka. Błękitna Panienka budziła się i zalewała ją fala lęku. Obaw. Niepokój każdego aspektu życia. To Czerwony Smok - zmieniał się w wielką czerwoną chustę lęku i zakrywał całą postać Błękitnej Panienki. Żeby uwolnić się spod chusty dziewczynka musiała wstać, otrząsnąć się, na kartce zanotować to, co ważne. Co sensowne. Co znane i poukładane. A najlepiej - pomodlić się. Gdy dziewczynka zwracała się do Boga, szczerze i prostodusznie, czerwona chusta rozpadała się na strzępy, by po chwili zniknąć zupełnie...

// 28.12.2016

piątek, 3 października 2014

Wędrownych ptaków klucz

Nie tak dawno temu i nie tak całkiem daleko, w potężnym, gęstym lesie, na rozległej, słonecznej polanie żyła sobie Mała Rusałka. Mieszkała w malutkiej, przytulnej chatce pod drzewem jarzębiny. Było to miejsce urocze - jak wiadomo, zawsze mogłoby być większe, wyżej położone, wiele można by w nim pozmieniać, by było jeszcze lepiej - ale i tak było bardzo dobrze. Mała Rusałka prowadziła raczej radosne i miłe życie. Miała wokół siebie wiele przyjaznych, leśnych stworzonek, wśród nich i takich, na których zawsze mogła liczyć. Była całkiem mądra, posiadała wiele zalet, jak i wad - jak to Rusałki i inne stworzenia mają w zwyczaju. Pomagała leśnym zwierzątkom gdy były chore, opatrywała im krwawiące łapki, myła plecy staremu borsukowi, który do swoich pleców już nie sięgał. Lubiła rozmawiać, słuchać swoich leśnych i łąkowych sąsiadów. Żyła sobie spokojnie, aż tu pewnego razu zafascynowały ją podróże. Słuchała z zapartym tchem opowieści wędrownych motyli o innych łąkach, innych kwiatach, miejscach, gdzie słońce świeci w wyjątkowy sposób. Spoglądała z tęsknotą na klucze żurawi odlatujące hen, daleko... Skowronek wyśpiewywał jej o przestrzeni wiejskich pól, a jaskółka o wielkich wodach i widoku potężnego lasu z góry. Pewnego dnia Mała Rusałka postanowiła więc ruszyć ze swojej słonecznej polany w inne miejsca. Poznała gęste leśne paprocie, wiele nowych stworzonek. Odkryła wyjątkowe miejsca. Cieszyło ją to podróżowanie, z radością jednak wracała też do swojej chatki pod jarzębiną i opisywała swoje przygody. Gdy jednak słyszała kolejne podróżnicze opowieści wędrownych ptaków znów było jej tęskno... Co jakiś czas wyruszała więc w krótsze i dłuższe wędrówki w coraz to nowe miejsca. Czerpała z tego radość - ale i tęsknota, i chyba zazdrość przy podróżach innych wciąż jej towarzyszyły. Nie cieszyła się swoim wędrowaniem tak po prostu, tylko wciąż porównywała się do żurawi czy bocianów - i żal jej było swojego małego podróżniczego dorobku w porównaniu do ich corocznych, dalekich wypraw. Raz nawet usiadła na bociani grzbiet, pofrunęła daleko i na długo. Była to podróż pełna przygód i nowych doznań, wydawać by się mogło, leśne zwierzątka z zachwytem słuchały jej zwariowanych historii po powrocie. Mała Rusałka, choć zadowolona z poznawania świata, wciąż czuła, że widziała zbyt mało. Zazdrościła tym, którzy byli tam, gdzie jej nie było. Świat zdawał się mieć nieograniczone możliwości. A Mała Rusałka na co dzień zajęta była pomocą leśnym i łąkowym zwierzątkom. Kusiło ją pozostawienie swojej chatki pod jarzębiną, swojej pracy i wybranie się w długą (może i niekończącą się nigdy?) podróż dookoła świata. Bo na razie mogła pozwolić sobie od czasu do czasu gdzieś ruszyć - a to ciągle było jej mało, i mało. Skoro ktoś może, to czemu ona nie? Podróżując bliżej i dalej nie zwracała uwagi, jak wygląda wschodzące słońce nad jej lasem, jak pada światło pod wieczór na kuchenny stół, jak gwiżdże czajnik i jak winorośl wije się wokół poręczy. Ciągle chciała być w drodze, ciągle zazdrościła podróży innym... I widziała coraz więcej różnorodnych rzeczy, którymi rożne stworzonka zajmowały się na co dzień. Niektóre malowały przepiękne obrazy, inne rzeźbiły w piasku. Poznała wyjątkowych grajków i śpiewaczy. Oszałamiających pisarzy i poetów. Poczuła, że nie robi w życiu nic szczególnego... Tyle mogłaby, bo i jej śpiewem czasem ktoś się zachwycał, i czasem lubiła opisać swoje przygody, i dawało jej to spełnienie i radość. Gdy jednak widziała blask sławy innych, wielkie talenty i wizję ich kariery w przyszłości... Żal jej było samej siebie, mieszkającej na pospolitej łące w lesie i opatrującej na co dzień skrwawione łapki. Czuła, że nie wykorzystuje w swoim życiu tych wszystkich możliwych talentów, które być może drzemały w niej. Że wciąż coś jest nie tak. Planowała tak wiele, że nauczy się języka węży i zacznie malować, zapisze się do chóru żab i weźmie od pasikoników lekcje gry na skrzypcach... Te plany jednak w ferworze podróży pozostawały głównie w jej głowie. A gdy miała wolną chwilę, ich ogrom aż przerażał Rusałkę. Spotkała jednak wiele stworzonek, które łączyły dalekie wędrówki ze śpiewem, albo rzeźbę z muzykowaniem - może więc to z nią, z Rusałką jest coś nie tak? Jest niewystarczająco dobra, żeby intensywnie żyć. Skazana jest na łąkę, i nic więcej, bo nie potrafi wziąć się za siebie i wykorzystać swoich talentów... Tak o sobie często myślała, jakby zapominając o wszystkich rzeczach, które wokół niej się działy i miejscach, które mogła podziwiać.


Pewnego razu wracając z wielkiego miasta, trochę zmęczona gwarem i spalinami, już w promieniach zachodzącego słońca na łące spotkała Małego Żuka.

- Rusałko, jakie piękne słońce! Jaki piękny dzień! - radośnie zawołał Mały Żuk. - Tak bardzo cieszy mnie lato tego roku. Tyle było do zrobienia, zbudowanie domu, i tak wiele się udało. Całe dnie spędzałem przy błocie, ale jaki efekt! Ach, i kwiaty tak pysznie pachną, i świerszcze grają wieczorami najpiękniej. Jak się masz, Mała Rusałko?

Słowa Żuka zatrzymały w miejscu Rusałkę. Uśmiechnęła się do Żuka, usiadła wśród traw i wsłuchała w pozorną ciszę łąki. Po chwili usłyszała, że świerszcze rzeczywiście grają cudowny koncert. Zobaczyła, że na niebie maluje się wyjątkowy spektakl pastelowych obłoków. Pomyślała o pięknych miejscach, które ostatnio widziała. O mądrych stworzonkach, które spotkała. O wesołej wdzięczności borsuka z umytymi plecami. O radosnym śpiewaniu w czasie podróży.

- Żuku, dlaczego tak trudno dostrzec piękno tego, co jest? Dlaczego zamiast cieszyć się ze spotkania wyjątkowych stworzeń, grajków, malarzy, podróżników, pisarzy, zamiast czerpać radość z wiedzy, którą się dzielą, łatwiej jest im zazdrościć? Czemu wciąż jest mi mało, czemu nie mogę po prostu docenić tego, gdzie mogę być, wykorzystać to wszystko, co trwa, do cna, zamiast wpatrywać się z tęsknotą w wędrowne ptaki? Żuku, chcę znowu cieszyć się życiem i światem!

Żuk puścił oko do Rusałki, usiadł obok niej wśród traw i wspaniałej gry świerszczy. Razem wpatrywali się, spokojnie i radośnie, w klucz ptaków na niebieskim niebie i pejzaż pastelowych obłoków wśród zachodzącego słońca.



wtorek, 2 września 2014

Jak to Tosia gąbką się stała



Dawno, dawno temu, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, żyła sobie Tosia. Tosia lubiła otaczać się koleżankami i słuchać ich opowieści. Słuchała, słuchała, setki bzdur przetaczało się przez jej głowę... Czy naprawdę to lubiła? Miała wrażenie, że gdy jest wśród koleżanek, staje się ważna. Kiedy była sama miewała wspaniałe pomysły, potrafiła dziergać cudowne serwetki i piec najpyszniejsze ciasteczka, ale towarzyszyło jej w samotności poczucie zanikania. Gdy była sama - miała wrażenie, że staje się przezroczysta, tak mało istotna w tak wielkim świecie, gdzie istnieje się, gdy inni o tobie mówią... Więc Tosia jak najczęściej otaczała się koleżankami - wśród nich czuła, że istnieje. Że liczy się, że jej bycie ma sens: no bo w końcu ich słucha. Wysłuchiwała nudnych przekomarzań o nudnych sprawach, o banalnych i spranych codziennościach, po parę razy te same wypłowiałe historie... Ale słuchała uważnie. Najczęściej milczała, przytakując ze zrozumieniem. Była bardzo dobrym słuchaczem, więc liczne koleżanki wykorzystywały to i plotły przy niej niezwykłe farmazony. Bywały i takie, które bluzgały niesamowicie - taki miały styl bycia i życia. A Tosia słuchała, słuchała... Chłonęła ich słowa cała sobą. Wczuwała się w sytuacje koleżanek, w ich sposób myślenia i patrzenia na świat, często tak płytki i nudny. Tosia była bardzo wrażliwą dziewczynką. I powoli, powoli, tak słuchając aż do granic możliwości, zupełnie zatracała swoją Tosię w sobie. Słuchała tak bardzo, tak chłonęła opowieści, że zamieniła się w gąbkę. Koleżanki nieco zdziwiły się na tą dziwną przemianę, trochę o tym pogadały, i zostawiły Tosię, która już nie przytakiwała i nie słuchała uważnie - była przecież w końcu tylko gąbką. Gąbka Tosia została więc zupełnie sama. Leżała tak, samotna gąbka w słonecznym blasku, w bezkresnym pustkowiu. W gorącym słońcu wchłonięte przez nią słowa koleżanek zaczęły powolutku wyparowywać. W upalnej samotności wszystkie bzdury, przekleństwa, głupotki ulatniały się, odfruwały hen, daleko. Aż gąbka zupełnie wyschła. Gdy nie było w niej już ani śladu bredni koleżanek mogła spokojnie zastanowić się, co dalej zrobić. Skupiła całą swoją wolę, aby zmienić się z powrotem w Tosię. Obiecała sobie, że nie będzie bezmyślnie chłonąć głupot. I tak też zrobiła. Często robiła na drutach przepiękne szaliki i piekła najpyszniejsze ciastka w całej krainie. Chodziła na samotne spacery, podziwiała świat,  miała wiele własnych przemyśleń. Wymieniała swoje myśli z innymi Mądrymi Osobami. Stała się lubiana - choć nie przez wszystkich i ceniona za cudowne wypieki, fantazyjne wełniane twory i ciekawe, budujące rozmowy. Pozbyła się wrażenia zanikania w samotności i chłonęła tylko tyle słów innych, ile uważała za słuszne. 
// styczeń 2014


Motyle marzenie

Dawno, dawno temu, za wysokimi górami, za gęstymi lasami, za sunącymi po łąkach mgłami żyła sobie smutna dziewczynka. Spacerowała po gęstym lesie, zbierała zmrożone poziomki i nagryzione grzyby. Bardzo lubiła kolorowe motyle, które jednak spotykała rzadko. Marzyła o korowodzie barwnych motyli, który porwie ją w daleki, nieznany świat. Gdy jednak zdarzało jej się zobaczyć motyla, to był on zazwyczaj malutki i szarobury. Pytała leśnych stworzonek gdzie może znaleźć skupisko wielkich, wesołych motyli. Wszyscy śmiali się z niej mówiąc, że motyle nie żyją w stadach. I że w ich gęstym lesie zupełnie niemożliwe jest, aby zobaczyć liczne motyle w jednej chwili. Długimi, ciemnymi wieczorami dziewczynka siadała w swojej małej, drewnianej chatce przy ogniu w kominku i wyobrażała sobie radosny motyli taniec, z którym odfruwa hen, daleko, daleko... Marzenie o motylach towarzyszyło jej często. Nawet wtedy, gdy ścigała się wśród paproci z sarnami, gdy przyrządzała przepyszne poziomkowe konfitury i kiedy śpiewała poranne piosenki z trelami leśnych ptaków. Wciąż i wciąż miała w sobie obraz upragnionych kolorowych motyli. Pewnego mglistego dnia, zupełnie niespodziewanie, jej mały drewniany domek zaczął się trząść. Aż złapał ją atak kichania z wrażenia, gdy ujrzała niewyobrażalną liczbę przepięknych, olbrzymich, tęczowych motyli które krążą wokół jej chatki. Gwałtowny motyli taniec porwał ją i jej mieszkanko wysoko, wysoko w niebo. Razem z chatką i motylim kluczem wystraszona dziewczynka płynęła nad gęstymi lasami, mglistymi łąkami i wysokimi górami. Cały świat podziwiała z perspektywy przedziwnego motylego lotu. Po długiej podróży motyle razem z jej domkiem zaczęły powoli się zniżać. Chatka osiadła na piaszczystej plaży nad wielką wodą. Równie niespodziewanie jak się pojawiły, motyle nagle zniknęły. Dziewczynka wyszła przed domek i zobaczyła bezkres oceanu. Słońce mocno grzało, piasek pod stopami był przyjemnie ciepły, głośny szum fal zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Dziewczynka poczuła ogromny żal, że nie ma tutaj jej przyjaciółek saren, leśnych ptaków, poziomek i mgły. Usiadła na złotej plaży i już na zawsze zatopiła się w swojej głębokiej tęsknocie za znanym jej światem gęstego lasu.

// styczeń 2014